Decyzję o przeprowadzce na Maltę podjęłam tak szybko, jak decyzję o wyprowadzce z wyspy. Miałam łzy w oczach, kiedy wyjeżdżałam z Polski i potem znów, kiedy opuszczałam Maltę. Swój dwuletni pobyt na Malcie mogę porównać do sinusoidy. Raz było dobrze, nawet bardzo dobrze, a za chwilę znów przychodziły gorsze dni i chęć wyprowadzki coraz bardziej się wzbierała.
Mój pobyt na Malcie bardzo mnie zmienił. Zmienił w zasadzie całe moje życie i moje postrzeganie o świecie. Zdecydowanie bardzo otworzył mnie na świat, a w szczególności na świat podróży. Przekonałam się, jak łatwe jest podróżowanie. Ba! Nie tylko podróżowanie a nawet mieszkanie i pracowanie za granicą. Powoli znikał strach, panika, a wzrastało zainteresowanie, pasja i poczucie, że chcę więcej i świat stoi przede mną otworem. Dużo się przez ten okres nauczyłam i pobyt na Malcie zaliczam do największych i najlepszych przygód w moim życiu. Mimo to Malta okazała się nie być miejscem, w którym mogłabym osiąść na stałe. Tak jak bardzo kocham tę wyspę i już zawsze będę mieć do niej sentyment, tak wiem, że są bardzo małe szanse na to, że kiedykolwiek wrócę tam na stałe. Zacznijmy jednak od początku.
Decyzja o przeprowadzce
Powód przeprowadzki na Maltę był trochę oklepany – praca. Miałam dosyć dobre życie w Polsce. Nie mogłam narzekać. Jak to typowy Polak pracowałam na dwóch etatach. W ciągu dnia 8 godzin w biurze, a potem zajęcia w szkole językowej. Nie mogłam narzekać na zarobki. Miałam fajne mieszkanie, znajomych, podróże od czasu do czasu. Wcale nie chciało mi się tego zmieniać, bo sporo mi zajęło dojście do tego co miałam wtedy. Propozycja wyjazdu na Maltę pojawiła się znienacka. Prawdę mówiąc wtedy nie do końca wiedziałam, gdzie Malta leży, ile liczy mieszkańców i w ogóle jak wyspa wygląda. Po krótkiej rozmowie telefonicznej ze znajomym podjęłam decyzję o przeprowadzce. Po trochę ponad miesiącu byłam już w swoim mieszkaniu w St. Julian’s.
Podjęcie decyzji było w moim przypadku ułatwione. Znałam miejsce pracy, znałam warunki finansowe i miałam załatwione mieszkanie. Już wcześniej mieszkałam kilka miesięcy za granicą, więc nie obawiałam się tęsknoty, bariery językowej, kulturowej, czy ogólnie tego, że sobie nie poradzę. Z tyłu mojej głowy siedziało takie polskie myślenie, że w wieku 25 plus to już trzeba tylko siedzieć w domu, czekać na męża, wziąć kredyt na mieszkanie, a nie myśleć o imprezowaniu na jakiejś tam śródziemnomorskiej wyspie. Chęć poznania innej kultury, zarobienia lepszej kasy i doświadczenia czegoś nowego wzięły jednak górę.
Pierwsze wrażenia po przyjeździe na Maltę
O Malcie nie wiedziałam nic jak podejmowałam decyzję o wyjeździe i prawdę mówiąc nie wiedziałam nic już przed samym wyjazdem… Miałam okazję pojechania tam na weekend, żeby zobaczyć wyspę i przekonać się, czy na pewno chcę tam mieszkać. Zdecydowałam jednak, że lepiej nie jechać, bo jeszcze wyspa mi się nie spodoba i jednak zrezygnuję. Dochodziły mnie słuchy tylko, że Malta jest mała i generalnie jest nudno i nie ma tam co robić.
Na Maltę przyjechałam 11 czerwca, czyli w samym środku lata. Było chyba z 50 C, a poziom wilgotności przekraczał wszystkie normy. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze. Przyjechałam z koleżanką, z którą miałam dzielić mieszkanie. Wylądowałyśmy na lotnisku w Luca i do naszego mieszkania w St Julian’s przyjechałyśmy taksówką. Jechałyśmy jakieś 25 minut i przyznam, że byłam przerażona krajobrazem. Wszystkie budynki były żółte i zwyczajnie brzydkie. Nie wiem, być może kierowca wybrał jakąś dziwną trasę, ale te żółte budynki w połączeniu z uschniętymi roślinami i kaktusami nie wywarły dobrego wrażenia. Dotarłyśmy pod nasze mieszkanie. Miałyśmy skontaktować się z naszym landlordem, ale oczywiście moja polska karta odmówiła posłuszeństwa. Nasze mieszkanie znajdowało się w 4-piętrowym bloku mieszkalnym. Przy wejściu siedziało trzech podstarzałych Maltańczyków popijających maltańskie piwko Cisk. Żaden nie ruszył się, żeby nas przepuścić, więc musiałyśmy przepchnąć się z walizkami między nimi. A na dobrą sprawę nie miałyśmy pewności, że to właściwy budynek. Całe szczęście nasz landlord przyjechał po kilkunastu minutach i oprowadził nas po mieszkaniu. A mieszkanie było cudowne. Ogromny salon, kuchnia, własna łazienka. Mieszkanie znajdowało się w centrum St Julian’s. Dodam, że St Julian’s to najmodniejsze miasto na Malcie i w sumie centrum wyspy mimo, iż stolicą jest Valletta. Po szybkim odświeżeniu wyszłyśmy na spacer. W pierwszej chwili pomyślałam sobie, że nie wytrzymam tu roku. W centrum miasta nie było nic. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Mało ludzi, bałagan, wszędzie śmieci, a do tego jakiś Maltańczyk prowadził po ulicy konia. Miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie. A wcześniej mieszkałam w Łodzi, czyli ogromnym mieście. Przeprowadzka do miejsca, w którym konie są środkiem transportu było dla mnie sporym szokiem.
Kolejne miesiące
Okej, pierwszy dzień był szokiem. Drugi dzień już był lepszy. W zasadzie już pierwszy wieczór był całkiem spoko. Szybko zaczęłam rozumieć, jak wygląda styl życia na Malcie i jak korzystać z uroków mieszkania na małej wyspie. Szybko przyzwyczaiłam się do wszystkich dziwactw maltańskich, jak na przykład bardzo głośne dzwony kościelne rozbrzmiewające od godziny 7 co godzinę czy fajerwerki strzelane prawie codziennie. Zaczęłam poznawać coraz więcej osób, w szczególności Polaków. Szybko udało nam się stworzyć swoją grupę. Często się spotykaliśmy, piliśmy wino nad brzegiem morza i urządzaliśmy grille na plaży. Po kilku miesiącach wreszcie zaczęłam rozróżniać miasta na wyspie. Z początku wyspa była dla mnie jednym wielkim miastem i nie widziałam żadnych różnic między miastami i wioskami. Z czasem zaczęła zauważać, że na przykład w Sliemie mieszkają dosyć wyniosłe osoby, które dobrze zarabiają i stać je na życie w modnym mieście. Swieqi jest miastem dla statecznych osób, które cenią sobie spokój. W Valletcie generalnie nie mieszka nikt, a St Julian’s to oczywiście miejsce dla wszystkich imprezowiczów.
Szybko też zaczęłam mieć swoje ulubione miejsca, knajpki i potrawy. Jak chciałam pobyć sama i się wyciszyć to chodziłam na spacery do Pembroke. Prawie każdego wieczoru chodziliśmy ze znajomymi na port w Portomaso. Nie lubiłam Buggiby, która przypominała mi polskie nadmorskie miasteczka. Jak chciałam uciec od Malty, to jeździłam na Gozo. Tam uwielbiałam przesiadywać nad zatoką w Xlendi i spacerować wzdłuż klifów.
Nauczyłam się żyć na Malcie, ale po kilku miesiącach zaczęły przychodzić „kryzysy”. Kilkudniowe doły, spadki nastroju. Malta zaczęła robić się coraz mniejsza i mniejsza. Wychodząc na spacer do mojego ulubionego miejsca myślałam sobie „o nie, znów tam”. Zniknęło poczucie ekscytacji. I to uczucie wracało co jakiś czas. Na dłużej lub krócej.
Czego nie lubiłam w Malcie
Zaczynamy z grubej rury, czyli od Maltańczyków. Rodowici mieszkańcy Malty są bardzo specyficzni i niestety muszę stwierdzić, że ich nie polubiłam, a nawet mocno mnie denerwowali. Na Malcie da się żyć bez codziennego kontaktu z Maltańczykami, bo jest tam tyle obcokrajowców, że tak naprawdę na co dzień obracasz się wśród osób z całego świata. Z Maltazarmi (tak ich nazywaliśmy) kontakt miałam przy wynajmowaniu mieszkania, załatwianiu spraw urzędowych, w banku, czy w sklepach. I takie rzadkie kontakty sprawiły, że zaczęłam pałać niechęcią do mieszkańców Malty. Po pierwsze, Maltańczycy nie lubią obcokrajowców (i vice versa!). Nie lubią i nie szanują ludzi z za granicy. W przybyszach widzą jedynie chodzące $$$. Oszukują i naciągają obcokrajowców jak mogą. Słynny na wyspie jest motyw z nieoddawaniem depozytu za wynajęte mieszkanie i na siłę szukanie usterek. Jest nawet na wyspie kilku prawników specjalizujących się w tego typu sprawach. Po drugie, Maltańczycy są zwyczajnie niemili, aroganccy i mają taki olewający stosunek do życia. Wszystko dla nich jest „mela”. Mela zresztą jest wyrazem najczęściej używanym przez Maltańczyków i znaczy dosłownie wszystko. Jak jesteś zdenerwowany to mówisz MELA, jak coś dobrego się zdarzyło – MELA, jak przeklinasz MELA, jak coś komuś tłumaczysz MELA… i tak dalej. Mela, mela cały czas. A jak chcesz coś załatwić z Maltańczykiem i ten już myśli jak by Cię tu oszukać to mówi „Mela olrajt maj friend” w ichniejszym maltańskim akcencie. Aż teraz przechodzą mnie drgawki jak sobie to przypomnę 😉
Na Malcie denerwowało mnie też poczucie klaustrofobii. Tego, że żyję na małej wyspie i nie mogę wsiąść w samochód i wyjechać gdzieś na weekend. Wszystkie wyjazdy z wyspy musiały być oczywiście zaplanowane z wyprzedzeniem, bo trzeba było zarezerwować bilety lotnicze itd. Jak już miałam dość wyspy to nie mogłam tak zwyczajnie w jednej chwili wyjechać. Z każdym miesiącem wyspa zaczynała robić się coraz mniejsza i mniejsza, a moje poczucie frustracji wzrastało.
Z tym też wiązał się brak perspektyw na Malcie. Wyspa jest mała i o wielkiej karierze i ścieżce edukacji można tam tylko pomarzyć. Na początku mi to nie przeszkadzało, ale z czasem chciałam zapisać się na kurs, nauczyć nowego języka, czy zmienić kierunek ścieżki zawodowej i się podszkolić. Niestety wyspa jest pod tym względem bardzo ograniczona.
Mówiąc o wadach życia na Malcie nie mogę nie wspomniec o klimacie. Moi znajomi, którzy znali Maltę jedynie z pocztówek często mówili „Ale Ty to masz fajnie, cały rok lato i słońce”. Hmmm… no nie do końca tak to wygląda. Tak naprawdę pogoda na wyspie jest fantastyczna może przez dwa miesiące. W okresie letnim jest tak gorąco, że jedyne na co masz ochotę to leżeć na łóżku i czekać na wieczór aż temperatura spadnie. W związku z wysokimi temperaturami, w pomieszczeniach, restauracjach, sklepach i autobusach włączona jest klimatyzacja – na jakieś 15C. Różnica temperatur jest tak wielka, że u mnie kończyło się to zapaleniem gardła co najmniej raz w miesiącu. Zima również nie jest kolorowa. Fakt, na zewnątrz jest 15-20C, ale w mieszkaniach nie ma centralnego ogrzewania! Jest tak bardzo zimno, że codziennie rano po wstaniu z łóżka zastanawiałam się czy wziąć prysznic, bo było tak zimno. Do tego jest ogromna wilgoć, więc na ścianach i w szafach tworzy się grzyb i oczywiście ubrania wcale nie schną.
A jak już mówimy o klimacie i warunkach mieszkaniowych to nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednej grupie społecznej na wyspie, czyli karaluchach! A jest ich naprawdę dużo. Na wyspie jest brudno, śmieci są wszędzie. Jak do tego dodasz wysokie temperatury to masz idealne warunki do życia dla karaluchów. Ulice na Malcie są bardzo brudne i zaśmiecone. Wynika to z tego, że na wyspie nie ma kontenerów na śmieci. Mieszkańcy wystawiają swoje worki ze śmieciami przed dom. Śmieciarka zbiera je raz dziennie. Wory ze śmieciami leżą czasami nawet kilka godzin w słońcu. Koty, które są liczne na Malcie rozrywają worki, wyjadają resztki. Potem przychodzą karaluchy. Robale oczywiście wchodzą do budynków i tak dosyć często możesz je spotkać w swoim mieszkaniu. Nieważne czy Twoje mieszkanie jest piękne, nowe i czyściutkie. One i tak prędzej czy później się tam znajdą!
Za co pokochałam Maltę
W gwoli ścisłości, ta moja lista „anty-Malta” jest trochę długa, ale to nie jest tak, że wyspa jest w 100% fatalna. Mimo wielu wad i rzeczy, które mnie tam denerwowały i tak Malta zawsze będzie w moim sercu i będę wspominać wyspę z wielkim sentymentem.
W Malcie od samego początku spodobał mi się też wyluzowany styl życia i to, że miałam czas na wszystko. Moja droga z mieszkania do biura trwała 5 minut. Po pracy miałam zatem bardzo dużo czasu na relaks, pójście na siłownię czy spotkania ze znajomymi. Nie przywiązywałam większej wagi do ubrań. Na Malcie każdy chodzi do pracy w japonkach, szortach i T-shircie. Nikt nie przejmuje się tam wyglądem i nikt nikogo nie ocenia. Nie ma dresscode, nie ma butików z ekskluzywnymi ubraniami. Wyglądasz tak jak chcesz.
Każdy weekend na Malcie był jaki mini wakacje. Z grupą znajomych wychodziliśmy na plażę, lunche, kolacje. Żeglowaliśmy, pływaliśmy w morzu kilka razy w tygodniu. Uwielbiałam spędzać długie wieczory na plaży z butelką wina. Często też rozpalaliśmy grilla lub siadaliśmy w knajpkach z widokiem na morze. Wieczorami chodziliśmy na spacery do portu lub nad zatokę i gadaliśmy pół nocy. Maltę generalnie wspominam jako okres częstych kontaktów z przyjaciółmi. Poznałam tam tak dużo osób, że zawsze znalazł się ktoś chętny do rozmowy czy wyjścia na spacer. Do dziś zresztą utrzymuję kontakt z tymi osobami, mimo że każdy już znajduje się w różnych miejscach na świecie.
Generalnie mogę powiedzieć, że życie na Malcie jest łatwe. Zarobki nie są najgorsze, pracę też można w miarę szybko znaleźć (jeżeli znasz angielski). Jeżeli tylko taki wyspiarski styl życia Ci odpowiada, to Malta jest idealnym miejscem do zamieszkania. Teraz nawet jest jeszcze łatwiej, bo linie lotnicze uruchomiły codzienne połączenia z Polski. Kiedy ja mieszkałam na wyspie to były tylko dwa loty w tygodniu do Polski, więc zazwyczaj latałam z przesiadkami.
Jak zaplanować wakacje na Malcie
Powrót na Maltę?
Czy wrócę na Maltę na stałe? Nigdy nie mówię nigdy. Chociaż na chwilę obecną nie myślę o tym na poważnie. Mam sentyment do wyspy i zawsze z chęcią wybiorę się tam na kilka dni, ale na chwilę obecną nie chciałabym tam wrócić. Z tyłu głowy mam cały czas powody, dla których chciałam wyjechać. Nie wyobrażam sobie kupna mieszkania na Malcie, czy założenia tam rodziny. Był to fajny okres, który zawsze będę wspominać z uśmiechem na twarzy, ale nie chciałabym tam znów mieszkać na stałe.
10 komentarzy